Nie da się tego odczytać inaczej jak czerwona kartka wystawiona establishmentowi, nawet jeśli sam Macron wywodzi się z serca tego establishmentu. Jeśli uznać, że Antonio Gramsci miał rację, mówiąc, że "kryzys polega dokładnie na tym, że to, co stare, umiera, gdy nowe jeszcze się nie narodziło", to I tura francuskich - podobnie jak wcześniej austriackich - wyborów prezydenckich jest dowodem na głęboki kryzys Europy. To kryzys demokracji przedstawicielskiej, wynikający z głębokiego rozczarowania wyborców obecną klasą polityczną, która nie rozumie ich problemów i nie zna na nie rozwiązania. Stąd głosy na kandydatów antysystemowych lub nieopatrzonych. Czyż zresztą wybór Trumpa nie miał podobnego wymiaru, skoro pokonał on Hillary Clinton będącą kwintesencją amerykańskiego establishmentu?
Jak każdy kryzys polityczny, ten także wynika z problemów ekonomicznych, z którymi boryka się coraz więcej ludzi Zachodu. Model gospodarki promujący zyski garstki kosztem większości obywateli, forsowna globalizacja i krocząca za nią deindustrializacja, tworzą pasy rdzy, w których ludzie tracą pracę, zmuszeni są do pracy poniżej swoich kwalifikacji za coraz niższe pensje i na coraz powszechniejszych umowach śmieciowych. Jednym słowem tracą stabilizację życiową i słusznie winią za to klasę polityczną, która nie potrafi temu zaradzić. Głosują więc na tych, którzy potrafią na te niepokoje odpowiedzieć.
Druga część przywołanego cytatu z Gramsciego brzmi: "w takim interregnum pojawia się szeroki wachlarz patologicznych symptomów". Rozglądając się po całym Zachodzie, widać tych symptomów aż nadto. Najnowszym z nich jest obecność Le Pen w II turze francuskich wyborów. Tylko czekać, aż ta fala przyjdzie do Polski i zmyje z naszej sceny politycznej arcyestablishmentowe PO i PiS. Bo że przyjdzie, nie ulega żadnej wątpliwości.
obacz: Marek Migalski: Prezydent nie jest świadomy własnej siły