Do tego tragicznego zdarzenia doszło w niedzielę, 1 listopada rano. Już w sobotę wieczorem 2-letni chłopiec skarżył się na niesamowity ból brzucha i wymiotował. Jego rodzice zawieźli go do szpitala. Tam podobno jedna z lekarek zaprowadziła ich pod gabinet i kazał czekać na lekarza, gdyż jeden schodził właśnie z dyżuru i dziecko miał zbadać inny lekarz. Tam rodzice wraz z cierpiącym synkiem czekali prawie godzinę. W końcu ojciec poprosił obsługę szpitala, aby ktoś się zajął dzieckiem, ponieważ czuje się coraz gorzej. Wtedy 2-latek stracił przytomność. Rozpoczęła się reanimacja, która trwała prawie godzinę. Jednak życia chłopczyka nie udało się ocalić. Sprawą zajęła się policja i prokuratura. Ma odbyć się również sekcja zwłok, która ustali przyczynę śmierci 2-latka. Dyrekcja szpitala nie chce komentować tej sprawy. - Jest mi bardzo przykro, że dziecko, które do nas przyjechało po pomoc, nie żyje. - mówi dla Nowej Trybuny Opolskiej Marek Piskozub, dyrektor Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu.
Jak wynika z ustaleń Gazety Wyborczej, świadek zdarzenia twierdzi, że dziecko cierpiało, a nikt się nim nie interesował. - Chłopiec był półprzytomny, leżał na rękach mamy, głowę podnosił tylko wtedy, gdy tato podawał mu kilka łyków wody do picia. Ojciec brał go na ręce, chodził z nim po korytarzu, co chwilę pytał się, czy ktoś wreszcie może im pomóc. Było widać, że to dziecko cierpi, ma poważne dolegliwości - powiedział świadek zdarzenia. Cały czas toczy się w tej sprawie śledztwo.
Zobacz: Tragedia w Mielcu. Para zaczadziła się w garażu. Kobieta osierociła troje dzieci