Andrej Iłłarionow: Zamach zaplanowany przez Kreml

2014-07-24 4:00

Tak naprawdę to Rosja i separatyści zyskali na tej tragedii - uważa rosyjski ekonomista

"Super Express": - Jak pan myśli, co się działo na Kremlu, kiedy gruchnęła wiadomość, że zestrzelono pasażerski samolot nad wschodnią Ukrainą, a tropy wiodą do najemników wysłanych tam przez Moskwę?

Andriej Iłłarionow: - Pojawiło się zadowolenie z wypełnienia rozkazu.

- Zadowolenie?

- Tak. Ten zamach terrorystyczny był zaplanowany.

- Zestrzelenie malezyjskiego

boeinga było zaplanowaną akcją?

- Owszem. Zestrzelono go na rozkaz. Informacje, które od czwartku do nas spływają, jednoznacznie wskazują, że żadna z obowiązujących wersji wydarzeń nie jest prawdziwa. Jedyna wersja, która znajduje potwierdzenie w faktach, to ta o celowym dokonaniu zamachu terrorystycznego z rozkazu najwyższych władz rosyjskich.

- Co pana zdaniem wskazuje, że to wszystko było celowym działaniem?

- Krążą opowieści jakoby separatyści mieli zestrzelić cywilny samolot przez pomyłkę. Miało im się wydawać, że to ukraiński samolot transportowy. Tylko że maszyny, których używa ukraińska armia, latają na wysokości do 7,7 tys. metrów i z prędkością do 540 km/h. Zestrzelony

boeing leciał na wysokości 10 tys. metrów z prędkością 850 km/h. Ten, kto mierzył w ten samolot, musiał wiedzieć o tej różnicy. Nie można tych dwóch maszyn ze sobą pomylić!

- Może to brak doświadczenia obsługi i chęć wykazania się?

- Po pierwsze, Buk to dość skomplikowany system obrony przeciwlotniczej, do którego obsługi potrzeba długiego przeszkolenia. Dowodzą nim wyżsi oficerowie, którzy mają wyższe wykształcenie. Wiadomo więc, że na miejscu byli rosyjscy żołnierze, którzy tę umiejętność posiedli. Po drugie, Buk to nie tylko sama wyrzutnia rakiet, ale cały kompleks militarny składający się z czterech maszyn. Cel namierzany jest przez system celowniczy przy wsparciu radaru, a wystrzelona rakieta jest prowadzona przez osobny system naprowadzania. Ten, kto obsługiwał te urządzenia, musiał wiedzieć, z jakim samolotem ma do czynienia. Co więcej, obsługa tego systemu w Rosji prowadzona jest wyłącznie za wiedzą sztabu generalnego. Najwyższe czynniki wojskowe i polityczne wiedziały, co się dzieje i akceptowały to. Jest jeszcze jeden trop.

- Jaki?

- Jeśli wsłuchać się w ujawnioną przez Ukraińców rozmowę jednego z separatystów z rosyjskim dowództwem, to wyraźnie słychać, że ten separatysta, kiedy dowiaduje się, że zestrzelono cywilny samolot, jest w ogromnym szoku, bo w ogóle tego nie oczekiwał. Był święcie przekonany, że zestrzelono samolot wojskowy. Z kolei rosyjski oficer reaguje na wszystko z ogromnym spokojem. Wygląda na to, że doskonale wiedział, w co wymierzono rakiety Buk. Wiedział, że takie były plany. Inaczej także on okazałby jakieś emocje, bo przecież i jego ta zbrodnia obciąża.

- Po co Putinowi i jego otoczeniu zestrzelenie tego samolotu? Przecież to tylko komplikuje mu życie i jego plany dotyczące Ukrainy.

- Wprost przeciwnie. Jest mu bardzo na rękę. Przyjrzyjmy się bowiem sytuacji. W ostatnich tygodniach ukraińska armia odnosiła coraz to nowe zwycięstwa w walce z tzw. separatystami. Wyzwoliła pół terytorium, na którym działali rosyjscy najemnicy. Każdego dnia odzyskuje kontrolę nad jedną-dwoma miejscowościami na wschodzie Ukrainy. Dla rosyjskich władz stało się jasne, że to tylko kwestia kilku tygodni, kiedy Ukraińcy poradzą sobie z całym tym ruchem separatystycznym.

- Nie wystarczyło wysłać więcej najemników i wojskowych?

- Nieważne, jak wielkie byłoby wsparcie Rosji. Separatyści i tak długo nie wytrzymaliby pod naporem coraz bardziej pewnej siebie armii ukraińskiej. W związku z tym cała operacja na Ukrainie, którą Putin szykował przynajmniej od 11 lat, i która tak udanie się zaczęła aneksją Krymu, bierze teraz w łeb. A skoro tak, u Putina pojawiają się problemy, których nie da się rozwiązać.

- Co pan ma na myśli?

- W oczach nacjonalistycznie i neoimperialnie nastawionej części rosyjskiego społeczeństwa Putin staje się zdrajcą, który dopuścił do porażki separatystów. Sytuacja obraca się więc przeciwko niemu. Termin, który stosował w odniesieniu do opozycji demokratycznej, tzn. zdrajcy narodu, nagle stosuje się w odniesieniu do niego. Co nawet ważniejsze, Ukraina w obrazie świata Putina i jego zauszników zajmuje kluczowe miejsce. Porażka projektu Noworosji, którą chciał zbudować na wschodzie Ukrainy, oznacza całkowitą utratę kontroli nad tym krajem przez Moskwę. Jedynym sposobem, żeby utrzymać ten projekt przy życiu, jest stworzenie czegoś na podobieństwo Naddniestrza na terenie Ukrainy. Tylko w ten sposób Putin może powstrzymać marsz Kijowa na Zachód i jego integrację z NATO i UE.

- Jaką rolę w tym planie miałby odegrać zamach na cywilny samolot?

- W zaistniałej sytuacji Putin musi doprowadzić do podpisania porozumienia pokojowego, a tym samym zamienienia kwestii wschodniej Ukrainy w niekończące się negocjacje, tak jak ma to miejsce w Naddniestrzu, Południowej Osetii czy Abchazji. Legitymizowałoby to separatystów na Ukrainie. Dlatego w ostatnim czasie starał się w jakiś sposób zatrzymać marsz armii ukraińskiej. Najpierw prowadząc bardzo krwawe operacje wojskowe, potem przenosząc sprawę na front dyplomacji. Właśnie dzięki temu zachodni liderzy zaczęli wywierać presję na Poroszenkę, by ten zatrzymał operację wojskową przeciwko separatystom. To też nie przyniosło oczekiwanych efektów.

- Trzeba było czegoś więcej?

- Tak. Według logiki eskalacji został kolejny krok - przeprowadzenie ataku terrorystycznego, który całkowicie zaszokowałby Zachód i który zmusiłby jego przywódców do wywarcia skutecznej presji na prezydenta Ukrainy. Jedynym aktem terrorystycznym, który miałby odpowiednią siłę rażenia w Europie, okazał się zamach na cywilny samolot.

- Jak pana zdaniem wyglądały kulisy tej operacji?

- Brano pod uwagę samoloty, które przelatują nad terenem walk. Pozostała jedynie kwestia tego, który samolot należy zestrzelić. Od razu wykluczono wszystkie rosyjskie maszyny, te należące dla krajów Wspólnoty Niepodległych Państw oraz USA, Niemiec i Francji. Należało jednak wybrać samoloty, które startowały z krajów Zachodu. Od samego początku rozpatrywano te lecące z dwóch miast - Amsterdamu i Warszawy.

- Czemu akurat te dwa miasta?

- Już dawno temu ludzie pracujący w rosyjskim sztabie generalnym mówili mi, że ich plany wojny nuklearnej zakładają w pierwszej kolejności atak właśnie na Amsterdam i Warszawę. Dla ludzi z Zachodu ta logika może nie być do końca zrozumiała, ale Warszawa to nie tylko stolica najważniejszego tzw. państwa przyfrontowego, ale także państwa, który w rosyjskiej opinii jest jednym z najbardziej nieprzyjaznych Rosji.

- Dobrze, a czym zasłużył sobie Amsterdam?

- W koncepcji ruskiego świata i jego prawosławnych i konserwatywnych koncepcji jest stolicą europejskiego grzechu, rozpusty i zepsucia. Jak to się w Rosji nazywa "Gejropy". Z tych względów Warszawa i Amsterdam zawsze istnieją jako główni kandydaci do zakrojonych na szeroką skalę działań Rosji.

- Dlaczego ostatecznie padło na rejs z Amsterdamu, a nie Warszawy?

- Po pierwsze, żaden samolot z Warszawy nie przelatywał nad strefą konfliktu. Po drugie, katastrofa polskiej maszyny nad tym obszarem od razu zrodziłaby skojarzenia ze Smoleńskiem. Tego Putin nie potrzebował. Po trzecie, śmierć głównie Polaków nie byłaby wystarczająco wymowna. Z kolei masowa śmierć mieszkańców sytej i żyjącej w spokoju Europy Zachodniej według zamysłów Putina miała doprowadzić do szoku psychologicznego i zgody na jakikolwiek rozejm, który zakończyłby przelew krwi na Ukrainie. To, jak wspomnieliśmy, najbardziej odpowiadałoby Kremlowi.

- Na razie zamiast chęci rozejmu Zachód się wścieka. Grozi kolejnymi sankcjami.

- Putin już rozpoczął swoją grę. Zaraz po tym, jak pojawiła się informacja o zestrzeleniu samolotu, od razu stwierdził, że Rosja miała rację - gdyby nie działania wojenne Ukraińców, do żadnej tragedii by nie doszło. Od czwartku Putin prowadzi rozmowy z Zachodem, których wymowa jest jasna - chcemy rozejmu i zawieszenia działań wojennych.

- Politycy w Berlinie, Paryżu czy Londynie rozumieją to wszystko, o czym pan mówi?

- Ten zamach na malezyjski boeing wielu wzburzył, ale na razie poza słowami nie mamy żadnych działań. Zresztą możemy słyszeć ostre reakcje władz Holandii czy Australii, ale z całym szacunkiem dla tych krajów, to nie one określają kierunek działań Zachodu. Na razie gra Putina nie została do końca przejrzana w najważniejszych krajach i ich liderzy grają tak, jak im rosyjski prezydent zagra.

ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail