Łukasz Warzecha: Poczet "mędrców" polskich

2014-04-18 4:00

Od ataku w Boże Ciało do fotek z Florydy.

Agnieszka Pomaska

Kaligula miał ulubionego konia o imieniu Incitatus, czyli Pobudzony. Cesarz ten słynął z pomysłów i zachowań cokolwiek, mówiąc delikatnie, ekscentrycznych, nie jest więc może wielkim zaskoczeniem, że zrobił Incitatusa senatorem.

Donald Tusk nie jest być może takim hedonistą i wariatem jak Kaligula, ale uczynienie Agnieszki Pomaski szefową sejmowej Komisji ds. Europejskich jest porównywalne z sytuacją z Incitatusem. Przy czym można zaryzykować twierdzenie, że gdyby na miejscu Pomaski znalazł się Incitatus, zrozumiałby jednak więcej ze spraw unijnych. Żeby się o tym przekonać, wystarczy zaprenumerować sobie posłankę PO na Twitterze.

Agnieszka Pomaska zasłynęła swego czasu z tego, że w Boże Ciało na ścieżce rowerowej zaatakował ją ołtarz. Wyrósł nagle przed panią poseł, nie zważając na jej immunitet, dowodząc tego, jak powszechna jest w Polsce katofaszystowska opresja.

Elżbieta Bieńkowska

Rywalizacja o tytuł Incitatusa Platformy jest zacięta, bo Elżbieta Bieńkowska też byłaby mocną kandydatką. To piękny przykład kariery prawie w amerykańskim stylu, z tym że tam jest to droga od pucybuta do milionera, a tutaj od prowincjonalnej księgowej do nadal prowincjonalnej księgowej, tyle że w roli wicepremiera.

Wielcy amerykańscy krezusi, jeśli nawet wychodzili z niskich warstw społecznych, z czasem nabierali ogłady. Bieńkowska pozostała autentyczna: tak jak była arogancką babą ze Śląska, tak nią pozostała niezależnie od stanowiska. Tu błyśnie tatuażem, tam rzuci mięsem, a jak się ludność i pismaki zrobią zbyt natrętni, to powie: "Sorry, taki mamy klimat". Czytaj: "Pocałujcie mnie wszyscy w…". Jak to dobrze, że tę bezkompromisowość i autentyczność doceniają tak wybitni publicyści jak choćby Janina Paradowska.

Armand Ryfiński

W partii Janusza Palikota są różne ciekawe postacie, ale Armand Ryfiński jest ciekawy szczególnie. Nie ze względu na swoje oryginalne imię, ale z powodu swoich intelektualnych zainteresowań, które wyjawił podczas wywiadu z Robertem Mazurkiem. Otóż pan poseł Ryfiński podzielił się wówczas swoją oceną Pisma Świętego, uznając zawarte tam treści za oczywiste bzdury. Indagowany, skąd ta pewność siebie w tych dość przecież skomplikowanych kwestiach, odparł, że opiera się na rozmowach z bibliofilami.

Mazurek wyjaśnił, że "bibliofil" to osoba kochająca książki, a nie znawca Biblii. "Mówię o ludziach, którzy czytali wiele książek o tematyce religijnej" - odarł absolutnie niezbity z tropu Ryfiński.

I to właśnie szczególnie ciekawa cecha bohaterów tego cyklu: im większe mówią bzdury, z tym większą pewnością siebie to czynią.

Krystyna Pawłowicz

Gdy Jarosław Kaczyński zapełniał listy wyborcze PiS osobami z tytułami profesorskimi, wykładowcami akademickimi, miał zapewne nadzieję na wypowiedzi mądre i pełne godności, które pokażą, że Prawo i Sprawiedliwość jest ugrupowaniem inteligenckim. W przypadku prof. Krystyny Pawłowicz musiał się poczuć lekko zawiedziony.

Zdarzyło mi się raz wziąć udział z panią profesor w panelu poświęconym Unii Europejskiej. Muszę przyznać, że mój sceptycyzm wobec UE - podobno dość silny - okazał się niemal euroentuzjazmem przy tezach poseł Pawłowicz. Przy innej okazji pani poseł streściła je następująco: "Jestem z gruntu przeciwna Unii. Czekam i modlę się, żeby to się po prostu samo rozwaliło".

Pani profesor ma spore grono fanów wśród dziennikarzy prorządowych. Gdy trzeba pokazać straszną twarz PiS, postraszyć homofobią albo nietolerancją, ona zawsze chętnie współpracuje. Czasami sprawdza się nawet lepiej niż Antoni Macierewicz.

Lech Wałęsa

"Ten nasz świątek narodowy wciąż jest zwarty i gotowy. Dziarsko wkracza na trybunę, zawsze chętnie jest trybunem, gdy się tylko to opłaca, może robić za pajaca" - tak śpiewał o byłym prezydencie Ryszard Makowski w piosence "Ach, ten Lechu". I właściwie na tym można by charakterystykę byłego lidera Solidarności zakończyć.

Wtedy jednak mógłby się obrazić, czytając ten tekst. Bo jak to - o jakiejś tam Pawłowicz trzy akapity, a o nim, który sam wziął i komunę obalił tym ręcami - tylko jeden? Żeby zaspokoić to wrodzone, słynne poczucie skromności Lecha Wałęsy, trzeba jednak napisać coś więcej. Przede wszystkim więc nadmieńmy, że Wałęsa bardzo tu pasuje, bo to cykl o "mędrcach", a były prezydent był swego czasu mędrcem całkiem formalnie, zawodowo, można by powiedzieć, z pensją i dietą. Jako mędrca etatowego wynajęła go Unia Europejska, gdzie wraz z innymi mędrcami miał radzić o jej przyszłości. Cóż, jacy mędrcy, taka organizacja. Może jednak prof. Pawłowicz ma rację.

Można też napisać, że "Bolek" to wcale nie "Bolek", a kto mówi inaczej, tego puści się z sądu w skarpetkach. Albo że fajnie cyknąć sobie fotę w koszulce w motywy hawajskie, w szortach i klapkach na tle tekturowego orła, jak się jest na Florydzie. Albo przy automacie do sprzedaży sztabek złota, jak się jest w Dubaju i mieszka się w luksusowym hotelu, który jest bardzo drogi, ale się za nic nie płaci i jeszcze nam płacą.

Wałęsa znalazł się na końcu tego odcinka pocztu

"mędrców", bo w gruncie rzeczy jest postacią tragiczną. Mieć swoje pięć minut, potem szansę na drugie pięć po objęciu prezydentury i to wszystko rozmienić na drobne tak koncertowo, że na koniec można zostać już tylko bohaterem knota w reżyserii Andrzeja Wajdy - przygnębiające.

Polub nas na Facebooku