Jego śmierć nazwano drugą, obok wygranej skrajnej lewicy, plagą, która spadła na Grecję w tym tygodniu. Był wielką gwiazdą, ikoną piosenki, dumą rodaków. Na całym świecie sprzedał ponad 60 milionów albumów. Aż trudno uwierzyć, że nie ma go wśród nas.
Miał charakterystyczny, wysoki rozedrgany głos, błyszczące oczy i wielki urok osobisty misiowatego faceta. Grecki artysta był niezwykle popularny w naszym kraju. Zwłaszcza w latach 70. i 80. ubiegłego stulecia. Wtedy też, u szczytu swojej kariery, Roussos po raz pierwszy zawitał w Polsce. Był to festiwal w Sopocie w 1979 r. Tamte dni pamięta jak dziś dziennikarka muzyczna i skarbnica wiedzy o muzyce rozrywkowej - Maria Szabłowska (69 l.).
- Publiczność przyjęła go niezwykle entuzjastycznie. To był jakiś szał! Gdy skończył śpiewać, w ogóle nie chcieli go puścić, wracał na scenę. Został potraktowany przez publikę jak największa światowa gwiazda, a przecież taką największą gwiazdą nie był - opowiada Szabłowska i dodaje: - Publiczności kompletnie nie przeszkadzało, że śpiewał z playbacku. Byli nim zachwyceni. Wtedy też zaczęłam pojmować, w czym tkwi jego siła... Miał fenomenalny kontakt z publicznością - pomimo bariery językowej. To było niesamowite.
Zobacz: Demis Roussos nie żyje. Słynny grecki piosenkarz miał 68 lat
Pani Maria, jak wiele innych osób, również uległa jego osobistemu urokowi. Ostatni raz widziała go w Sopocie w 2006 r. - Przyjęto go bardzo dobrze. Udało mi się wówczas zamienić z nim kilka słów. On miał takie błyszczące, pełne radości oczy i mnóstwo uroku. Gdy rozmawiał z kimś, to poświęcał mu całą swoją uwagę. To było niesamowite... - wspomina Szabłowska.
Oficjalną informację o jego śmierci przekazano dopiero w poniedziałek. Rodzina postanowiła nie zaburzać przebiegu wyborów. Artysta zostanie pochowany 30 stycznia na cmentarzu w Atenach.
ZAPISZ SIĘ: Codziennie wiadomości Super Expressu na e-mail